sobota, 18 lutego 2012

Po drugiej stronie lustra

Witam


Znów nie było mnie masę czasu, ale musicie zrozumieć... Za miesiąc się bronię i choć serce mi się wyrywa do pisania, nie mam czasu. A najgorsze, że właśnie naszła mnie ochota do powrotu do dawnego, zaczętego projektu. Co ja mam do diaska zrobić...?


A teraz dawno już obiecany tekst.
Czytajcie, oceniajcie, komentujcie...


"PO DRUGIEJ STRONIE LUSTRA"



I.

Wydawało mi się, że złapałam Pana Boga za nogi. W jednej chwili nie miałam nic, w drugiej byłam już najszczęśliwszą kobietą stąpającą po tym zasranym świecie. I nie przesadzam. Nie kłamię. Nie wyolbrzymiam.
Ale od początku...
Był pierwszy października, kiedy dostałam pracę. Ja, świeżo upieczona absolwentka wyższej uczelni. Dwudziestopięcioletnia dziennikarka. Młody szczyl, który nie ma pojęcia o życiu, oddycha marzeniami, który zdolny jest na wszystko byle tylko spełnić choć jedno z nich.
Byłam sama w wielkim mieście. Niby nic nowego, bo przecież przeżyłam tak pięć lat, ale tamtego dnia wszystko miało się zmienić. Stać się pełniejsze, świeższe, ale i o wiele trudniejsze. Wyprowadziłam się z akademika i dzięki pomocy rodziców wynajęłam mieszkanie. Mieściło się u samego kresu miasta, w starej, podrzędnej kamienicy, w której przepisy sanitarne z pewnością nie były przestrzegane. Na nic lepszego nie było mnie wtedy stać. Ale czy to sprawiało, że byłam od kogoś w czymś gorsza? Nie. Wtedy uważałam, że wręcz przeciwnie, jestem lepsza. Na wszystko bowiem zapracowałam samodzielnie. Wreszcie zrozumiałam o czym przez pół życia truli mi rodzice i dziadkowie. Dopiero kiedy sama zaczniesz zarabiać pieniądze zrozumiesz ich wartość.
Wiecie jak to jest, kiedy zaczyna się nowy etap w życiu?
Pewnie, że wiecie. Jesteście szczęśliwi i podnieceni, a jednocześnie przerażeni do szpiku kości. Wszystko jest dla was nowe, dziwne i trudne. Nawet zwykłe zaparzenie kawy w pokoju socjalnym pracowników staje się dla was czynnością wręcz nie do wykonania. Ja nie byłam inna pod tym względem. Chyba, że za inność można uznać nie panowanie nad wyrazem twarzy i drżeniem rąk. Ale starałam się. Z każdym dniem walczyłam o siebie i o to, by nie spieprzyć szansy, jaką ktoś postanowił mi dać.
I wtedy wszystko zaczęło dziać się jednocześnie...
- Natalia, szef cię prosi do siebie.
Te słowa sprawiły, że krótkie włoski na moich przedramionach stanęły mi dęba. Podnosiłam głowę znad monitora komputera i spojrzałam na moją nową koleżankę po fachu. Gośka miała lat trzydzieści na karku i pracowała tu niemal od początku istnienia gazety. Wiedziała wszystko o wszystkich i w dodatku podobno sypiała z szefem, człowiekiem starym, grubym i ogólnie jak na moje standardy ohydnym.
- Nie wiesz czego chce? – zapytałam, z ociągnięciem podnosząc się z krzesła obrotowego na którym siedziałam.
Gośka zrobiła minę pod tytułem: „A co ja wyrocznia”, po czym wzruszyła ramionami. Zaraz potem zasiadła za swoim biurkiem, pogrążając się w Pudelku.
Chcąc nie chcąc, ledwo stojąc ze strachu na nogach, powlokłam się do naszego naczelnego. Bałam się wtedy, bo, co tu dużo mówić, byłam nowa, niedoświadczona, a wczoraj oddałam swój pierwszy, całkowicie samodzielnie napisany tekst o braku przedszkoli w naszym mieście.
Stanęłam przed pokojem, w którym urzędował szef i odetchnęłam głęboko. Nie wiem jak długo tam tak stałam, skupiając się na tym, by wejść i zachowywać się jak osoba dorosła i godna zaufania. Wiem tylko, że pewnie stałabym tam nadal, gdyby nie kolega dziennikarz, Radek. Podszedł, stanął obok mnie i czekał, aż zwrócę na niego uwagę. Nie zrobiłam tego, więc najwyraźniej uznał za stosowne dać mi znak swojej obecności. Chrząknął. Z ociągnięciem spojrzałam w jego kierunku, na co on uśmiechnął się życzliwie.
- Stoisz tu ot tak sobie, czy masz ku temu jakiś konkretny powód?
Nie odpowiedziałam. Skupiłam się na tym, że w sumie jest przystojnym facetem. I całkiem sympatycznym. W ciągu tego miesiąca, jaki tu spędziłam zdążyłam go nawet polubić. Szkoda, że nie dane nam będzie kontynuować tej znajomości...
- Szef mnie wezwał do siebie – wydukałam w końcu, znów patrząc na brązowe drzwi, które miałam przed sobą.
- A nie wchodzisz bo...?
Tylko wzruszyłam ramionami. Jakoś nie miałam na to odpowiedzi. A raczej miałam, ale bałam się odezwać. Wtedy moje lęki stałyby się nad wyraz realne. Wolałam, by pozostały tylko w mojej głowie.
I wtedy Radek zrobił coś, co będę pamiętać jeszcze bardzo długo. Wyciągnął przed siebie rękę i nacisnął klamkę. Pchnął lekko drzwi, które stanęły przed nami otworem, ukazując gabinet naczelnego w całej jego okazałości.
- Proszę – mruknął Radek. – Pierwszy krok masz już za sobą.
Zaraz potem odszedł, a ja zostałam sama z... szefem.
Chcąc nie chcąc musiałam wejść do paszczy lwa, jak wtedy myślałam o gabinecie szefa i nim samym.
Okazało się jednak, że jak zwykle przesadzam. Naczelny miał dla mnie całkiem niezłe wieści.
- Twój tekst całkiem mi się podobał – powiedział, zerkając to na mnie, to na wydruk mojego artykułu. – Poważne potraktowałaś temat.
Przywołałam na twarz coś, co miało być uśmiechem.
- Dziękuję – mruknęłam tak cicho, że ledwo samą siebie usłyszałam.
- Ale uważam też, że to nie jest temat dla ciebie odpowiedni – mówił naczelny, patrząc mi w oczy. – Widziałbym cię w czym bardziej... elastycznym.
 Nie bardzo wiedziałam, co ma na myśli, więc milczałam, czekając na ciąg dalszy.
- Postanowiliśmy rozszerzyć nasz dział sportowy – mówił, a ja słuchałam z coraz to większym zapałem. – Pomyślałem, że będziesz odpowiednią osobą na właściwym miejscu. Zajęłabyś się relacjami z imprez sportowych w naszym mieście.
Zakończył, a ja nadal siedziałam cicho, jak mysz pod miotłą. Pewnie nie powinnam, ale taka już byłam, że do samego końca spodziewałam się uderzenia.
- Co ty na to? – ponaglił mnie naczelny, gdy nie doczekał się żadnej reakcji z mojej strony.
- Ja... nie no... super... To znaczy... bardzo dobrze. Znaczy cieszę się... Znaczy tak, jestem za.
I w ten oto sposób po miesiącu pracy w zawodzie zostałam dziennikarką sportową. Nie powiem, dobrze się stało. Sport zawsze w jakimś tam stopniu mnie interesował, a pisanie sprawozdań nie wydawało mi się być jakimś wielkim problemem. Przeciwnie, cieszyłam się, bo jako prasa będę miała darmowe, albo prawie darmowe wejścia na mecze i inne... rozrywki.
§§§
I wtedy poznałam Jego. Człowieka innego niż ja. Mężczyznę odważnego, przebojowego, silnego, bogatego, przystojnego. Człowieka przed którym życie stało otworem. Który mógł osiągnąć wręcz wszystko. Człowieka, który z zasady stanowił kłopoty.
Na imię miał Dominik. Był wysoki ponad przeciętność, miał ciemne, rozczochrane włosy, lekki zarost i czarne niczym otchłań piekielna oczy. Pociągał mnie od pierwszego naszego, całkiem przypadkowego spotkania. Był dla mnie całkowicie nieosiągalny i przez to stawał się moim bóstwem w ludzkiej postaci. Zakochałam się, jednak nie sądziłam, że on tak bardzo przemebluje moje życie. Że stanie się dla mnie wszystkim, a potem to wszystko mi zabierze. Nie przypuszczałam, że pokaże mi życie, jakiego nie znałam, że zaspokoi wszystkie moje potrzeby, a potem nagle stwierdzi, że nie to jest mu potrzebne. W końcu nie spodziewałam się tego bólu i upokorzenia. Nigdy nie wierzyłam w wielką, prawdziwą i niczym nieograniczoną miłość, którą pokazują na filmach. Nigdy nie sądziłam, że strata ukochanej osoby tak bardzo boli. Parzy. Zupełnie, jakby ktoś na moje serce wylał kubeł wrzątku, skopał duszę i posiekał wnętrzności. A wybaczenie? To dopiero popieprzona rzecz. Jeszcze gorsza od utraconej nadziei. Żeby wierzyć wystarczy wykrzesać z siebie nieco więcej niż przeciętnie pozytywnej energii. Aby wybaczyć, trzeba najpierw pozbyć się dumy i wolnej woli. To już nie jest „tylko”. Tego wszystkiego nauczył mnie właśnie On.
Pamiętam tamten dziej bo był upał. W maju. Wychodząc z redakcji miałam ochotę natychmiast zawrócić. W przestronnym, klimatyzowanym pomieszczeniu było tak miło...
Miałam na sobie krótką zieloną spódniczkę, która opinała moje pośladki i ukazywała szczupłe, świeżo opalone nogi. Bluzkę miałam białą, nieco przydługą, z lekkim dekoltem w szpic i krótkimi rękawkami. Przez ramię miałam przewieszoną kolorową, płócienną torbę, w której obowiązkowo znajdował się portfel, legitymacja, notes, komórka i dyktafon. Długie, czarne włosy upięłam wysoko na czubku głowy w kok, z którego wystawały pojedyncze pasma włosów. Grzywka opadała mi luźno z lewej strony twarzy, a ciemne okulary zakrywały moje zielone, o wiele za duże jak na mój gust oczy. Tak przygotowana szłam na mecz jednej z czołowych drużyn polskiej ligi siatkówki. Ten sport jako taki nigdy mnie jakoś specjalnie nie interesował. Znałam tylko podstawowe zasady i to mi wystarczyło. Miałam obejrzeć mecz, jeśli mi się uda przeprowadzić krótki wywiad, z którymś z zawodników i na koniec napisać sprawozdanie i wyciągnąć wnioski, które zastanowią kibiców. Nic bardziej prostego.
I przyznam, że szło mi całkiem sprawnie. Usiadłam na swoim miejscu gdzieś pośrodku sali, założyłam nogę na nogę, oparłam ręce na kolanie i wytężyłam wzrok, wpatrując się w graczy, którzy właśnie zaczęli rozgrzewkę. Czekałam. Nudziło mi się, więc zaczęłam nucić pod nosem słowa piosenki, którą spiker właśnie puszczał z odtwarzacza.
Wtedy traktowałam to jako przypadek, dziś myślę o tym, jako o przeznaczeniu. Nabrałam ochoty na kawę. A może mrożoną herbatę? Sama już nie wiem, czy była to cola, czy sprait. Z resztą, jakie to ma znaczenie? Koniec końców, odchodziłam z kawą w plastikowym kubku, kiedy ktoś zastąpił mi drogę. Nie zorientowałam się zbyt szybko, a raczej nie miałam czasu na jakąkolwiek reakcję. Odwracałam się na pięcie, z kubkiem parującej kawy w ręku, kiedy wpadłam na kogoś z impetem. Słyszałam tylko trzask gnieciącego się plastikowego kubka, a zaraz potem krótki krzyk i głośne przekleństwo. Wiedziałam już, że właśnie kogoś udało mi się poparzyć. Wiedziałam też, że to mężczyzna. Poznałam po głosie wypowiadającym sławne polskie słowo:
- Kurwa!
Z lekkim strachem i wielkim skrępowaniem podniosłam głowę i spojrzałam w górę. Przede mną, a właściwie na mnie stał wysoki mężczyzna o czarnym, wściekłym teraz spojrzeniu. Był... wielki. Sięgałam mu mniej więcej do połowy ramienia. Miał szerokie plecy i wąskie biodra. Na jego klubowej koszulce widniała wielka, brązowo – czarna plama, zapewne pozostałość po mojej kawie.
Nasze oczy się spotkały i już wiedziałam, że mam przekopane. Nie dość, że będę musiała zapłacić niebotyczny rachunek za pranie to jeszcze nie opędzę się do tego mężczyzny.
Utonęłam...
Te jego oczy...
Od tamtej pory nie potrafiłam już przestać o nim myśleć...
Jak mówiłam... sądziłam, że złapałam Pana Boga za nogi. Nic bardziej mylnego. Dopiero wtedy zrozumiałam, jak bardzo podłe potrafi być życie...

Za błędy, literówki i wszelkie niedociągnięcia serdecznie przepraszam. Mam nadzieję, że mi wybaczycie.

Spokojnego weekednu
Bee

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz